Listy do M 2.
Zachęcona pierwszą częścią, która była miła, lekka i przyjemna i taka ciepło świąteczna, po pierwszym bumie na sale kinowe (czyli jakiś czas po premierze) skusiłam się na świąteczna komedię, która bije rekordy oglądalności.
I... zawiodłam się. Wiem, że może miała być lekko poruszona tematyka przemijania, ale nie tego się spodziewałam po tej komedii. Ludzie mają dość problemów na co dzień - a tu mu serwują na ekranie kolejne przykre historie. Mama chora na raka, zostało jej mało czasu. Niepełnosprawny chłopiec, który próbuje popełnić samobójstwo, porzucona w Wigilię narzeczona, bo ukochany spotkał w centrum wakacyjną, weekendową miłość i się przekonuje w jednej sekundzie, że ją jednak cały czas kocha (sic!). I do tego ta gwiazda z nieba na koniec. Walnięta w mózg postać Kariny, za dużo Świętego Mikołaja i zbyt dużo wątków.
W pewnym momencie stwierdziłam, że film momentami jest po prostu smutny. Ratuje film jedynie Stuhr i Roma.
Jakoś nie ciągnie mnie by obejrzeć ten film po raz drugi.