Dzisiaj za to obejrzałam "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie".
Nie wiem co faceci widzą w westernach, ale trzeba przyznać, że każdy z nich jako film jest robiony perfekcyjnie. No a taka klasyka jak Pewnego razu... to już w ogóle. 
Świetne aktorsko, świetne scenariuszowo, świetne zdjęciowo i muzycznie. Chociaż irytująca melodyjka harmonijkowa symbolizująca "oddech śmierci" mnie wykańczała.
Bardzo podobało mi się pokazanie takiego prawdziwego mężczyzny. Zwłaszcza w ostatnich scenach, gdy jeden z bohaterów mimo ran przy kobiecie trzyma fason, goli się niby wszystko ok a na łzy z bólu pozwala sobie dopiero po odjechaniu od damy, na uboczu, tuż przed śmiercią.
Nie no sprytnie wymyślona i poprowadzona historia. Kto jeszcze nie widział, na pewno warto.
Tylko ostrzegam to western, film stary, więc tam jest inne pojęcie szybkości akcji 
Oj, nie tylko faceci, nie tylko

Ja na przykład uwielbiam westerny, zwłaszcza te z klasyki gatunku, z takimi aktorami jak John Wayne (ikona szeryfa w westernach), Henry Fonda (ta rola ze wspomnianego przez Ciebie "Pewnego razu..." to chyba jedyna, w której gra złego rewolwerowca), czy Steve McQueen (ach ten Vin z "Siedmiu wspaniałych"

)
Nad soundtrackiem "Pewnego razu..." zachwycałam się kiedyś na ifilmie". Tematów muzycznych jest tu niewiele, bo chyba 4, po jednym na główną postać. Choć harmonijka faktycznie może być irytująca, to jednak idealnie pasowała na "oddech śmierci", ta muzyka to cała opowieść o przeżyciach Człowieka Harmonijki, pełna smutku, żalu, dramatu, goryczy no i przede wszystkim zemsty. A temat Franka? Żałobne wejście basów elektrycznych gitar zapowiada rzeź. Lekka, zawadiacka muzyczka z towarzyszeniem banjo i pogwizdywaniem to muzyczka dającego się lubić złodziejaszka Cheyenne. Jest i temat kobiecy, czyli Jill, pani lekkich obyczajów, która ma dość dawnego życia i poszukuje dla siebie miejsca i rodziny - piękne "rozmarzone", pełne oczekiwania i nadziei smyczki i przyprawiająca o dreszcze wspaniała wokaliza.
Western trochę nietypowy, bowiem jak przystało na produkcję Sergio Leone mało tu akcji, dużo długich, milczących ujęć, zbliżeń na twarz, oczy. Ale jest to tak fantastycznie zmontowane i zagrane, że tylko się zachwycać. No i te dłużyzny wbrew pozorom podkręcają napięcie. Jak chociażby w scenie scenie otwarcia, gdy bandyci snują się leniwie po stacji, w oczekiwaniu na pociąg. Nawet ta denerwująca jednego z nich mucha ma znaczenie. A scena końcowa to już rewelacja. Te zbliżenia na oczy Człowieka Harmonijki albo Franka, to czekanie, który zacznie pierwszy, co zrobi, co oznaczają dźwięki organek (boskie ujęcie z harmonijką w ustach bandziora) i w tej jednej scenie zarówno Frank jak i widz dowiaduje się w końcu za co Harmonijka mści się na rewolwerowcu, i ta przeszywająca muzyka. Ja się tu popłakałam.
Popłakałam się też przy scenie przyjazdu Jill na farmę. Miało być przyjęcie weselne, a była stypa. Miała powitać ją nowa rodzina, a powitały ją trupy.
Once Upon A Time In The West---Ennio MorriconeNajwiększe hity tego gatunku przypomina TVN7 w niedzielne popołudnia.