Ponoć zabijają wyobraźnię odbiorcy, często zmieniają sens przedstawionej historii, są zbrodnią ludzkości, bo są coraz częstszym zamiennikiem lektur.
E tam, niektórzy takich filmów nie oglądają a wyobraźni za grosz nie mają
Widz oglądający ekranizację, czy adaptację zazwyczaj wyobraźnię ma już rozwiniętą. Za "stary" jest na jej rozwijanie, a często, gęsto ma większą niż sam pisarz. Dla dorosłego ważniejszy raczej będzie aspekt "wiedzowy" (np. fakty związane z szeroko pojętą historią: wydarzenia, kultura, klimat, itp), artystyczny (jak film jest zrobiony), czy też po prostu rozrywkowy (dobrze spędzony czas). A wyobraźnię po obejrzeniu filmu też można rozwijać (niektórzy pamiętają z dzieciństwa zabawy w Indian, jeszcze powieści Karola Maya nie czytali, ale ekranizacje oglądali - i wcale to nie było całkowite naśladownictwo).
Dalej ekranizacja, czy adaptacja nigdy nie jest wiernym odtworzeniem książki. Ekranizacja może nawet dotyczyć tylko kilku jej wątków, adaptacja zaś będzie nawet ich przeinaczeniem, jakąś powiedzmy wariacją. A to, że uczniowie stosują je jako koło ratunkowe swojego lenistwa, to nie wina istnienia takich filmów. Raczej wątpię, żeby nauczyciel polskiego zalecał zamiast czytania oglądanie.
Jeśli chodzi o mnie uwielbiam ekranizację, zwłaszcza powieści opowiadających czasy dalekiej przeszłości i te bliższej. I wolałabym zachować taka kolejność jak podają dziewczyny: film - książka. Z tych przyczyn, o których wspominacie. Wyszukiwanie "usterek" w fabule psułoby mi odbiór, skupiałabym się na czekaniu na ulubioną scenę i denerwowała się, że jej na przykład nie ma. Późniejsze przeczytanie książki łączyłoby się z nowymi rzeczami, co z kolei mogłoby wpłynąć na inne spojrzenie na jakiś tam wątek. Wcześniej obejrzana ekranizacja mogłaby być po części zwiastunem książki, jej reklamą.
Moje ulubione filmy z omawianego gatunku? Jest ich masa i tak na gorąco trudno mi wybrać. No ale skoro wspomniałyście Sienkiewicza to faktycznie
całą trylogię mogę oglądać po kilka razy, nie znudzi mi się pan Michał w wersji Tadeusza Łomnickiego (Zamachowski jest ok, ale tego pierwszego raczej nie przebije), kocham Olbrychskiego i w roli Azji, i w roli Kmicica, a takiego Zagłobę (tego z pierwszej wersji, czyli Mieczysław Pawlikowski, i tego z drugiej, czyli Kazimierz Wichniarz) to już chciałabym nawet w rodzinie mieć
.
Świetną adaptacją, jak dla mnie, jest film
"Niebezpieczne związki" na podstawie"listowej" powieści Choderlos de Laclos. Gra aktorska Glen Close, John Malkovich i Michelle Pfeiffer na wysokim poziomie. Do dziś, po kilkukrotnym obejrzeniu, ciarki mnie przechodzą na wspomnienie sceny, gdy Valmont zrywa z panią de Tourvel i to jego "to silniejsze ode mnie", podobnie przy końcowej scenie upadku, publicznie "wybuczanej", wygwizdanej markizy de Merteuil. Jak to mówią cud, miód i orzeszki.
A jeszcze przypomniała mi się adaptacja kolejnej lektury. Tę zawsze oglądam, gdy widzę zapowiedź w programie TV. Chodzi o
"Nad Niemnem". Uważam, że wcale nieźle przedstawiono w niej najważniejsze wątki powieści Orzeszkowej: wątek patriotyczny, wątek sporu sąsiedzkiego, wątek miłosny Justyny i Jana. Pięknie ukazany krajobraz (który w powieści jest tak nie lubiany za rozwlekłe opisy). Aktorzy i ci starsi, doświadczeni, i ci młodsi, mało znani stanęli na wysokości zadania.
No i wspomnę o dwóch z ostatnich adaptacji, którymi się zachwycam . Pierwsza to miniserial brytyjski
"North & South" Elizabeth Gaskell (moja miłość do niego objawiła się nawet odpowiednim forumowym "ubrankiem"
). Druga to
"Gra o tron" George'a R. R. Martina. Dwie fenomenalne, różniące się wszystkim, oprócz poziomu gry aktorskiej (w obu przypadkach wysoki). Inny klimat, inne czasy (w Grze całkowicie wymyślone), inna muzyka.
Jak mi się jeszcze coś przypomni to coś dorzucę.
Na koniec deklaracja: jestem jak najbardziej za ekranizacjami i adaptacjami i nie uważam, że są beee...