A ja nie lubię oglądać filmów. Jakoś tak... zanim się ogarnę, zrozumiem - o co właściwie chodzi, zacznę rozróżniać bohaterów, to mi się kończą i pozamiatane. Zawsze tak jest. Kiedy się wciągam, to wyskakuje: the end. Niestety... mój mały rozumek nie został obdarzony zdolnością do oglądania filmów, bo moim zdaniem - to wymaga... no nie wiem.. zdolności skupienia, zdolności rozróżniania postaci (przyrzekam, jak mam 5 facetów, to za diabła nie wiem, o którym właśnie jest. Nawet jak się różnią wzrostem, posturą i kolorem włosów). Dlatego ja nie lubię i koniec. Jednak w tym całym nielubieniu, jakimś cudem znalazły się takie, które kocham. Mało tego... kiedy w końcu jakimś cudem coś obejrzę, albo na coś pójdę do kina (o tak, to dopiero cud, w ostatniej trzylatce kojarzę: "Projekt dziecko", "Sala samobójców", "Zaplątani" i "Titanic 3D". Aaa... i "Och Karol 2". Ale za to 3 razy. Tak czy siak, szału i tak nie ma), to zazwyczaj szybko zapominam, że widziałam. Chyba, że zrobi na mnie wrażenie. Ewentualnie... rozkocha mnie od pierwszego obejrzenia.
Od pierwszego wejrzenia zakochałam się w
For lovers only. Cudowny. Jedyny w swoim rodzaju. Bez budżetu, bez efektów specjalnych, kręcony bez dobrego sprzętu, bez udziwnień, bez niezliczonej liczby aktorów, statystów, bez kręcenia miesiącami... a jak dla mnie powstało arcydzieło. Dobra - nieobiektywna jestem, bo kocham. Umówmy się zatem, że dla mnie arcydzieło, a dla przeciętnego człowieka po prostu dobry film. Aktorów głównych mamy 2, historia miłosna - dwoje ludzi, spotyka się po latach. I okazuje się, że wciąż się kochają. Tak, bo nie jest to historia, o zakochaniu, o poznawaniu się. Jest to historia najprawdziwszej miłości - takiej, o której każdy marzy. I chociaż ich drogi się rozeszły, chociaż fizycznie są z kimś innym, to jednak ich miłość jest jedyną prawdziwą miłością. Aktorsko - mistrzostwo w wykonaniu Stany. (Dobra, znowu jestem nieobiektywna). Czarno-biały obraz nadaje niesamowity klimat. Widać, że nie jest to film kręcony w studiu, bo i nagłośnienie kiepskie, i obraz się zamazuje (kręcone aparatem fotograficznym), i w ogóle... można się przyczepić. Można, ale po co? Oglądałam tyle razy i za każdym razem mam motyle w brzuchu, za każdym razem ciekną mi łzy, za każdym razem po zamknięciu okna przeglądarki mam w głowie tę historię. A na dodatek Paryż... Francja... moje marzenie. Byłam i chcę być znowu. Najlepiej śladami Sophii i Yves'a. Kocham.
Filmem, do którego wracam od wielu lat, kiedy mi smutno, szaro, źle... jest
"Amelia". Bajkowa, kolorowa, niezwykła opowieść o dziewczynie, a właściwie młodej kobiecie, która zatraca się w sprawianiu ludziom przyjemności - do tego stopnia, że zapomina o sobie. Niesamowita muzyka, niesamowita Audrey i sama w sobie historia, która niesie tyle optymizmu, że zawsze poprawia humor. Moje lekarstwo na smutne dni.
Mam też filmy 'do prasowania'. Obie części
Kogla mogla,
Nigdy w życiu,
Zakochani,
Dziennik Bridget Jones,
Był sobie chłopiec,
Pieniądze, to nie wszystko... Widziałam, że o filmie
Kogel-mogel już kilka osób wspominało. Ech! To legenda. Kiedy byłam dzieckiem oglądałam w kółko... zwłaszcza drugą część. Do dziś mi zostało. Odpalam ten film do prasowania (jak wszystkie tu wymienione), bo prasować nie lubię, więc neutralizują mi złe odczucia i sprawiają trochę frajdy. Cytuję namiętnie
Ale uczciwie muszę przyznać, że z tych filmów najwięcej razy (poza "Koglem moglem") widziałam
Zakochanych. Tak, właśnie ten film. Dla mnie duet Cielecka i Opania jest genialny - sam film lekki, przyjemny, dostarczający pozytywnych wrażeń. Taka... pocieszajka
Nigdy nie znudzi mi się też
Przeminęło z wiatrem. Oj nigdy. Mam wersję bez lektora - z samymi napisami i pochłaniam ją za każdym razem, jak tylko się zdecyduję obejrzeć. Chociaż to najdłuższy film, jaki oglądam z taką pasją. Oczywiście obowiązkowo też wszystkie emisje w TV.
Maniakalnie... ale nic nie poradzę, że Rhett Butler mnie w sobie rozkochał bez pamięci