Przepraszam za post pod postem, ale długo już nikt tu nie pisał, to może Załoga mi wybaczy
A naczytałam się przez ten okres, że ho, ho... Dziś wspomnę tylko trzy pozycje.
"Cichy wielbiciel" Olga Rudnicka (powieść obyczajowa z elementami thrillera)
Początek powieści to nic specjalnego. Kilka migawek z życia głównej bohaterki, którą mogłaby być każda z nas. Kocha, jest kochana, pracuje,chodzi z przyjaciółmi do klubów tanecznych. Chyba jest szczęśliwa. I nawet nie spodziewa się jaki koszmar przyjdzie jej przeżyć. Nagle pojawiają się nieustające głuche telefony, sms-y na przemian miłosne i ordynarne oraz prezenty - wszystko nie wiadomo od kogo. I od tego momentu fabuła książki wciągnęła mnie na maksa. Pani Rudnicka niezwykle realistycznie ukazuje czytelnikowi kolejne stopnie osaczania ofiary przez stalkera, jego determinację w zdobywaniu najdrobniejszych informacji jej dotyczących. Niczym wyśmienitej klasy śledczy trafia na właściwy trop. Wszystko i wszyscy nieświadomie mogą stanowić źródło informacji: członkowie rodziny, przyjaciele, współpracownicy, internet, a nawet sam interesujący go "obiekt". Umiejętności w odgrywaniu roli, potrzebnej w zdobyciu tego czego chce, mógłby pozazdrościć stalkerowi niejeden dobry aktor.
Bardzo sugestywnie przedstawiona jest także druga strona, czyli ofiara. Naprawdę przeraziło mnie to, w jaki sposób życie (zarówno zewnętrzne jak i wewnętrzne) tej normalnej dziewczyny staczało się w dół. Nie wie kto i kiedy zaatakuje. Nie wie skąd i co ON o niej jeszcze wie.
Jeszcze chwila i Julka dotknęłaby dna. Odbić się od niego bez fachowej pomocy nie da się. A i "odbijanie się" jest niezwykle trudne.
Duży plus dla autorki książki za podjęcie tematu stalkingu, bowiem coraz częściej słychać o tego rodzaju zjawisku nękania, które w konsekwencji może okazać się naprawdę niebezpieczne.
Flawia de Luce. Zatrute ciasteczko. Alan Bradley (lekka powieść kryminalna dla czytelników od lat... 11 do 100)
Agatha Christie miała swoją Jane Marple, Alan Bradley ma Flawię de Luce. Obie... panny mają ze sobą wiele wspólnego. I jedna i druga lubią wściubiać nosy w cudze sprawy, obie są samotne (choć nie same), obie mają swoje tajemnice, obie wykazują zamiłowanie do rozwiązywania zagadek kryminalnych ujawniając przy tym niezwykły talent w logicznym rozumowaniu, no i obie wprawiają w zdumienie swoimi dedukcyjnymi umiejętnościami stróżów prawa. One nawet są "ulokowane" w podobnym klimacie: w małej, prowincjonalnej miejscowości, w której wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, a wszelkie nowiny i plotki rozchodzą się w tempie ekspresowym.
Jest jednak coś, co te panny diametralnie różni. Pierwsza to leciwa dama, druga to... jedenastoletnia dzierlatka.
I to ona jest niewątpliwie największym atutem książki Bradley'a.
Flawia ma ojca i dwie starsze siostry a mimo to jest samotna. Rodzic całymi dniami oddaje się filatelistycznej pasji i prawdę mówiąc mało uwagi zwraca na swe latorośle, pasją Ofelii jest... ona sama (ładnie wyglądać), a Dafne z kolei nic oprócz czytania książek nie interesuje.
Od czasu do czasu siostry urozmaicają czas robieniem sobie psot oraz dogryzaniem i warto tu zaznaczyć, że nasza mała bohaterka wcale siostrom w tym nie ustępuje.
Flawia jest niezwykła: z jednej strony trochę dorosła - mówi i myśli jak dojrzała kobieta, często odwołuje się do słynnych postaci i dzieł literackich, filmowych, operowych, itp., trzeźwo patrzy na świat, z drugiej strony typowo dziecięca: lubi wspinać się po drzewach, wleźć w najciemniejszą dziurę, szaleć na rowerze, zrobić psikusa siostrze.
Jednak największa niezwykłość dziewczynki tyczy się jej hobby, hobby na myśl którego ja sama dostaję wysypki. Otóż panna de Luke bezwzględną miłością obdarza CHEMIĘ! Miłość ta musi być naprawdę ogromna, bowiem jedenastolatka operuje pojęciami chemicznymi niczym biegły w tej dziedzinie, w osobistym laboratorium odprawia "czary" nad kolbami i probówkami, a efekty badań najsłynniejszych naukowców świata ma niemal w paluszku.
Kolejny plus powieści dotyczy wątku bardzo pomysłowej, utkanej z szeregu dziwnych wydarzeń (sięgających nawet daleko w przeszłość) sprawy kryminalnej, którą Flawia podejmuje się rozwiązać, aby po pierwsze udowodnić nadętemu (zdaniem jej samej) inspektorowi, że kobieta nie jest tylko od garów:
"I zawsze to samo, od narodzin po śmierć! Bez mrugnięcia powieką, bez choćby zająknięcia odsyła się jedyną kobietę na miejscu zbrodni do kuchni, żeby przypilnowała wrzątku. Żeby się zakrzątnęła! Zorganizowała! Za kogo on mnie bierze? Za pastucha?".
Nie muszę chyba dodawać, że ową kobietą na miejscu zbrodni była właśnie Falwia. Drugim powodem zajęcia się sprawą zatrutego ciasteczka jest oczyszczenie ojca z zarzutu morderstwa.
Czy jej się uda? Na jakie tropy wpadnie? Czy będzie jej grozić niebezpieczeństwo? Odpowiedzi znajdziemy w powieści, która jest pełna humoru, swego rodzaju magii, tajemnicy. To doskonała rozrywka dla wszystkich - dla młodszych, starszych i najstarszych.
Na koniec dodam jeszcze, że jestem zachwycona wydaniem książki: wspaniała okładka, lekko pożółkły papier i ciekawa czcionka idealnie pasują do klimatu powieści.
Ostatni dzień Borowa. Konrad Schuller (literatura faktu)
Wstrząsający literacki reportaż o ciekawej narracji, w którym teraźniejszość miesza się z przeszłością. Inaczej być nie może. Na każdym kroku w Borowie (i okolicach), zarówno w życiu samej miejscowości jak i mieszkańców, do dziś widać ślady tragicznego 2 lutego 1944 roku: w kościele obraz św. Franciszka z Dzieciątkiem Jezus z dużą dziurą po kuli na policzku Jezusa, odpryski na cmentarnych pomnikach po seriach z karabinów, ukryte wśród drzew i krzewów fragmenty spalonych domów, reumatyczne kłopoty z poruszaniem się jako skutek kilkunastogodzinnego ukrywania się przed oprawcami na bagnach, oszpecone w wyniku podpaleń ciała. I te najgorsze ślady - koszmary tkwiące w pamięci ocalałych świadków barbarzyńskiej pacyfikacji.
Słuchając wspomnień mieszkańców Borowa oraz przytaczając kilka opowieści o innych rzeziach w historii świata, autor Konrad Schuller - dziennikarz "Frankfurter Allgemeine Zeitung" - stawia pytanie: jak to się dzieje, że narody niszczące wszystko co stoi im na drodze tak nisko upadają? Na kolejnych stronach książki próbuje na nie odpowiedzieć analizując motywy postępowania sprawców tych tragedii, ludzi wierzących w siłę faszystowskich argumentów.
W jednym z rozdziałów Schuller w bardzo ciekawy sposób prowadzi rozważania nad pojęciem defektu, skazy w zachowaniu człowieka. Pochylając się nad pamiątką jednego z mieszkańców Borowa - uszkodzonym nabojem, który nie wystrzelił (dzięki czemu zostało uratowane czyjeś życie), Schuller zastanawia się nad defektem, skazą w funkcjonowaniu żołnierzy niemieckich, biorących udział w pacyfikacji wsi. Jak wynika z opowieści świadków, paru z nich zatrzymało się w decydującym momencie, nie strzeliło, nie podpaliło, pozostali bez sprzeciwu wykonywali rozkazy. I tu autor książki stawia kolejne pytanie: kto więc ma defekt? Ci nieliczni, którzy zacięli się jak ten nabój? Czy ci inni, którzy z zimną krwią strzelali do niewinnych ludzi, "wieczorem grzali się w cieple płonącej wsi, a później w zeznaniach powoływali się na stan konieczności wywołany rozkazem"?
Autor opowiada także o tym jak potoczyło się powojenne życie ocalałych mieszkańców Borowa, Szczecyna i innych pobliskich wiosek, jak sobie radzili ze wspomnieniami, jak zmagali się z codziennością (m.in walka pana Natoniewskiego, okropnie poparzonego w trakcie pacyfikacji wsi, z samym sobą, z otoczeniem, z urzędami), opowiada o miejscach, w które los ich rzucił.
"Ostatni dzień Borowa" to rzetelny, fabularyzowany reportaż, który dzięki relacjom naocznych świadków oraz dokumentom archiwalnym nadaje ofiarom wojny twarze. Ci ludzie nie są już tylko jednymi z licznych.
Tak w ogóle, to zaczynam coraz częściej sięgać do książek rodzimych pisarzy i jak na razie wcale dobrze zapowiada się ta literacka znajomość