Jestem wolontariuszką w hospicjum. Mówiłam zawsze o tym otwarcie, ale jedno zdanie pewnej osoby sprawiło, że skończyłam ze szczerością. Od razu stwierdziła moja dyskutantka, że hospicjum to miejsce, gdzie cierpienie jest nieodłącznym elementem życia na oddziale, a chory nie chcą tam przebywać.
Na moje zapewnienia, że jest inaczej, zareagowała wzruszeniem ramion. Uważała też, że należy być specyficznym, aby tego rodzaju pracę wykonywać.
Specyficzna nie jestem, silna - tak.
I właśnie u nas, w domu hospicyjnym nauczyłam się, że cierpienie trzeba trzymać blisko ciała, ale jednocześnie jak koszulę: żeby od nad odstawało i nas nie definiowało.
Dlatego mogę chodzić do miejsca, w którym codziennie ktoś płacze, umiera, czasem cierpi. I robię to, chociaż nikt mnie do tego nie zmusza, chociaż nikt mi nie każe.Jako ciekawostkę dodam, że poszłam tam po śmierci taty, który ostatnie 5 lat swojego życia ciężko chorował.
Można powiedzieć, że nauczyłam się cierpieć z podniesionym czołem oraz z przekonaniem, że można różny ból: i fizyczny, i psychiczny oswoić, aby z nim żyć. Nie krytykuje tych, co sobie nie radzą z cierpieniem. Bo sama kiedyś też sobie nie radziłam. Dzisiaj znalazłam spokój oraz ukojenie, który dla wielu może wydawać się kontrowersyjne (bo akurat w hospicjum: brzmi jak oksymoron w zestawieniu ze szczęściem).
Gdy sama ostatnio musiałam zmierzyć się z chorobą (wręcz z kalectwem), ukojenie znalazłam właśnie tam: w miejscu, które jest dla wszystkich synonimem bólu i niechcianych scen.