Dla mnie temat rzeka...
Jest już jakaś część spektakli, które obejrzałam, w większości przy okazji zapoznawania się z dorobkiem artystycznym pani Marii Pakulnis, dlatego też to w jej wątku część z nich skomentowałam. Ciągle mi mało i teatr TV mogłabym oglądać, oglądać i... oglądać!
Zapraszam do tego, byście tutaj dzielili się swoimi spostrzeżeniami na temat konkretnych sztuk, sugerowali, co warto zobaczyć, a co nie, wskazywali swoich ulubionych bohaterów...
I choć zrobiłam to już w innym temacie, nie mogę nie wspomnieć o spektaklu
Urodziny! Należy on do tych, po których obejrzeniu trzeba się pozbierać psychicznie, ale też do tych, dla których to rozbicie i pewne wewnętrzne głosy sprzeciwu na przedstawianą sytuację warto przeżyć. Wielokrotnie przesuwam w myślach obrazy z tej inscenizacji, analizuję je, doszukuję się motywacji pewnych zachowań. Tak naprawdę tytuł brzmi niepozornie, kiedy rozpoczynałam oglądanie, spodziewałam się, że będzie w miarę łatwo, lekko i przyjemnie. Bardzo się pomyliłam. W zasadzie wszelkie spostrzeżenia, odczucia trudno tutaj ubrać w słowa, zrozumie to każdy, kto skusi się, by ten spektakl zobaczyć. Helena to kobieta, która traktowana jest przez swojego męża jak służąca. Można powiedzieć, że on w ogóle się z nią nie liczy, ma ją za nic. Byłam pod ogromnym wrażeniem jak wyrazistą bohaterką była postać, w którą wcieliła się pani Maria. Przez znaczną część spektaklu niewiele mówi, ale jej milczenie w wielu sytuacjach stwarza wrażenie silniejsze niż jakiekolwiek słowa. W tym związku nie ma mowy o miłości, czułości, nawet o zwykłej szczerej rozmowie. Sytuację w ich domu obserwujemy od momentu, gdy zatrzymuje się u nich nowy nauczyciel mający uczyć w miejscowej szkole. Niewiele czasu zajmuje mu zorientowanie się, że relacja między domownikami nie jest zdrowa. Interesuje go los Heleny, żywi do niej swego rodzaju uczucie, jednak bardzo trudno nazwać to miłością. W końcu dochodzi do zbliżenia tych dwoje i muszę przyznać, że na bardzo długo zapamiętam tę scenę. Kobieta, która od wielu lat nie otrzymała ze strony mężczyzny ani odrobiny czułości, zainteresowania, wybucha jak wulkan. Wydawałoby się, że już nic nie odciągnie jej od tego aktu oddania, jednak widać, jak targają nią sprzeczne emocje. Chciałaby, ale się waha, przestała już nawet wierzyć w to, że może być kochana. Całą tę chorą sytuację potęguje powrót syna, który właśnie ma skończyć osiemnaście lat i otrzymać rodzinny majątek. On również pozostaje pod niezdrowym wpływem ojca, a do matki nie ma już żadnego szacunku. W końcu wychodzi na jaw, że tak naprawdę mąż Heleny nie był biologicznym ojcem jej dziecka, związał się z nią na mocy kontraktu zawartego z jej ojcem. Trudno to wszystko zrozumieć i sobie racjonalnie przetłumaczyć. Żadna z przedstawianych w sztuce postaci nie jest czysta moralnie. Niepojętym jest jak konwenanse społeczne mogą pchnąć kobietę mającą nieślubne dziecko do długotrwałego służalczego życia w fikcyjnym związku, który przez tyle lat nie przynosi jej najmniejszych nawet radości. Trudno wreszcie zaakceptować dramatyczny koniec tej historii, poprzedzony kulminacyjną sceną całej sztuki, po której zobaczeniu, gdyby pani Maria nie była już moją ulubioną aktorką, na pewno by się nią stała.