Wreszcie rozumiem. Rozumiem, dlaczego kiedyś Cysia tak bardzo zachwycała się "Lwem na ulicy". Lubiłam Marietę od dawna, ale to, co ona wyprawia w tej sztuce, to jest po prostu jakieś szaleństwo! Nie widziałam nigdy aż tak bezpośredniego kontaktu z widzem. Bo Isobel z widzami rozmawia. "Masz auto?" - pada z jej ust, a ja, choć jeszcze przed chwilą byłam pełna jej emocji, mimowolnie się uśmiecham. Ona chce auto albo bilet autobusowy, albo w sumie cokolwiek. Marzy, by stąd uciec. I znów cała jestem kłębkiem nerwów, aż do końca spektaklu. Trzy godziny oczekiwałam aż w końcu się rozkleję i nic takiego nie następowało, a mnie uczucie swego rodzaju napięcia nie opuszczało do samego zakończenia. Marieta się wybija, bo też i jej bohaterka jest najbardziej wyrazista. W sztuce pojawia się taki moment, kiedy Isobel wychodzi do publiczności, mówi, siada na schodach. Tak się złożyło, że Marieta usiadła praktycznie obok mnie i miałam okazję co jakiś czas na nią spoglądać. Siedziała w niesamowitym skupieniu przez cały czas, miała napięte mięśnie, wysunięte do przodu dłonie. Nie wychodziła z roli ani na chwilę. Zaczęła się na tych schodach rzucać i wtedy ja, widz, mam ochotę położyć rękę na jej ramieniu i powiedzieć: "słuchaj, uspokój się, wszystko będzie dobrze". Brawa dla reżysera, bo zakładam, że takiej właśnie reakcji oczekiwał. A kiedy Isobel szepcze, wszyscy zamierają.
Tyle bólu, strachu i łez, ile dziś na Małej Scenie Jaracza, nie widziałam dawno. Moim nowym odkryciem jest Ewa Audykowska-Wiśniewska, która i troskliwą opiekunkę zagra, i zdradzaną żonę, pewną siebie przewodniczącą zebrania, i zrozpaczoną matkę... Mariusz Ostrowski ujął mnie już swoją grą w "Brzydalu", ale tutaj też pokazuje, że jego warsztat jest ogromny. W ogóle odnosi się wrażenie, że bez któregokolwiek aktora ten spektakl byłby niepełny.