Gdybyś znalazła ją gdzieś, to daj mi znak. Chętnie sama kupię!
Gdybyś jednak jej nie nabyła, to pamiętaj, że w maju dobrego przewodnika masz zapewnionego
Przeczytałam!!!
Całość zajęła mi trzy dni, tylko dlatego, że dawkowałam sobie przyjemność czytania. Gdybym tego nie zrobiła, przeczytałabym całość przez jeden wieczór. Kolejna fantastyczna część. Jakoś nie odczułam tego, o czym inni często wspominają, że jest to najsmutniejsza część Jeżycjady. Fakt - nie ma tego wszechobecnego optymizmu jak w innych częściach, ale powiedziałabym raczej, że jest to najspokojniejsza część. Choć na koniec oczywiście musiałam zaopatrzyć się w chusteczki.
Zaskoczyła mnie śmierć profesora Dmuchawca - ale została pokazana w dobry sposób, ludzie nie rozpaczają, wspominają go z uśmiechem, powieść jest pisana już jakiś czas po tym wydarzeniu (wiedziałam, że niestety to kiedyś nastąpi).
Ja nie byłam zaskoczona, bo już byłam na to przygotowana po przeczytaniu Twojej wypowiedzi. W ładny sposób została wpleciona informacja o śmierci Profesora, pięknie łączy wiele wątków. Dużo możemy dowiedzieć się o kilku bohaterach nawiązując do rzeczy pozostawionych przez Dmuchawca. Doskonale wszystko ze sobą pasuje. Dmuchawiec był wspaniałym człowiekiem, co zostało potwierdzone po jego śmierci.
Są momenty wzruszające (ślub Laury), są momenty zabawne (za sprawą, no jakże by inaczej - Bernarda), są zaskakujące (wyznanie Janusza Pyziaka), fajnie, że akcja toczy się w okresie świąt, możemy już się przenieść w ten magiczny klimat i poczuć się (znowu) jak członek tej, licznej rodziny
Zgodzę się z każdym słowem. Ale po kolei...
Ślub Laury - od poprzedniej części wiedziałam, że będzie to wielkie wydarzenie. Czułam, że słynne fatum ślubne nie ominie Tygryska. No i stało się. Oczywiście rodzina (a właściwie Mila) zapanowała nad wszystkim i ślub jednak się odbył. Wzruszające chwile biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności przed ślubem, zwłaszcza po przyjeździe pod kościół. Wszystko oczywiście zakończyło się szczęśliwie.
Bernard - tak jak zawsze mnie troszkę (żeby nie powiedzieć bardzo
) irytował, tak w "McDusi" nie było tak źle. Nawet bawiło mnie teraz te jego słynne: "dziewczyno z... (kolczykiem w nosie, przedziurkowanym językiem itp.)" czy też "kobieto o... (stalowych nerwach, blond włosach itp.)" Ma to swój urok. Oczywiście w odpowiednich proporcjach, bo co za dużo Bernarda, to nie zdrowo.
Ubawiłam się czytając jego reakcję na spotkanie z Januszem w drzwiach:
W drzwiach natknął się na nadciągającego jak chmura burzowa ojca Laury i Róży. Panowie minęli się, wymieniając takie znaki, jak: niemile zaskoczony ukłon (Pyziak) i powitalne machnięcie ręką (Bernard), wzruszenie ramionami (Pyziak) i lekkie odęcia warg (artysta)." Niby nic wielkiego, ale jak czytam ten fragment, to już widzę scenę na schodach kamienicy przy Roosevelta, widzę te wszystkie gesty i nie umiem się nie śmiać. Widocznie za dobrze znam tych bohaterów, żeby nie wiedzieć jakim wielkim wyczynem było dla nich takie przywitanie.
No i teraz to co mnie najbardziej ciekawiło w całej części. Zaskoczył mnie Pyziak, zaskoczył. Przynajmniej powiedział całą prawdę. Szkoda mi Gabrysi, ale też szkoda mi Janusza. Tak, jestem tego świadoma co piszę, najnormalniej w świecie było mi na końcu przykro. Nie chciałabym tu pisać zbyt wiele, żeby nie zdradzić szczegółów, ale może Maleńka porozmawiałybyśmy sobie na ten temat, a kto chciałby jeszcze przeczytać "McDusię" po prostu pominął by kilka następnych naszych postów? Zastanawiam mnie jak Ty odebrałaś całość sprawy z Januszem, pojawienia się, pobytu w domu Borejków, no i słynnego wyznania. Chętnie porozmawiałabym sobie na ten temat.
Było jeszcze coś co mnie strasznie irytowało. Wszechobecne wykształcenie też, ale co za tym idzie taka trochę "wyższość" Borejków nad innymi. Pierwszy raz to odczułam. Zachowanie Idy wobec Magdy jak dla mnie mało zabawne. To ciągłe wytykanie jej, że powinna trochę zadbać o siebie, nie jeść tyle frytek. No przepraszam, ja wiem, że ona - lekarz, to się takimi rzeczami interesuje, ale żeby stale wytykać biednej dziewczynie, która jest ich gościem, jej sposób żywienia? Bardzo mi się to nie spodobało. A już cała scena po przypadkowym upiciu się Józefa? Ten prysznic, później małe zainteresowanie chorobą syna (nie wspominając o latającym słoiczku musztardy
)? Musiał sobie poprawić na pasterce, żeby Ida w końcu zajęła się nim jako lekarka. Dziwne też dla mnie było to, że po całym zajściu z Józinkiem musiała się położyć, zostawiając wszystko. Troszkę Ida jakaś niezrównoważona. Mogła mieć pretensje do syna, ale nie musiała tak się zachować. Dziwne...
Podsumowując. Cieszę się, że jestem tu na miejscu w Poznaniu. Wysiadając w ubiegłym tygodniu na Dworcu Głównym od razu przypomniałam sobie scenę z Januszem i Gabrysią a przejeżdżając obok Dominikanów, pomyślałam zaraz o pasterce. Fantastyczne uczucie, gdy świat fikcyjnych postaci nie jest fikcyjny, jest prawdziwy, a ja mogę to wszystko zobaczyć na własne oczy. Ba! Mogę w nim nawet mieszkać.